Fabryka legend: Jak Hollywood przepisuje historię

Od mistrza Wing Chun do ikony kina akcji – metamorfoza Ip Mana

Kilka dekad wystarczyło, by skromny nauczyciel sztuk walki z Foshan przemienił się w niepokonanego wojownika, filozofa i symbol chińskiego oporu. Historyczny Ip Man to człowiek, który spokojnie przeżył japońską okupację, który jako oficer Kuomintangu, a być może członek tajnej policji, uciekł przed komunistami do Hongkongu, który zmagał się z uzależnieniem od opium i ostatecznie umarł na raka w wyniku nałogowego palenia – wszystko to, niewiele ma wspólnego z jego kinowym wcieleniem.

Rzeczywisty Ip Man był zamożnym mieszczaninem, który sztuki walki traktował bardziej jako hobby niż życiowe powołanie. Dopiero utrata majątku zmusiła go do nauczania Wing Chun za pieniądze. Tymczasem filmowy Ip Man to ascetyczny mistrz, pogardzający bogactwem, oddany wyłącznie doskonaleniu sztuki walki i obronie chińskiej tożsamości.

Szczególnie intrygująca jest kwestia jego rzekomego mentorstwa wobec Bruce’a Lee. Hollywood uczyniło z tego centralny element legendy, podczas gdy w rzeczywistości Lee trenował pod okiem ucznia Ip Mana zaledwie kilka lat jako nastolatek, zanim wyjechał do USA. Większość swojego stylu walki Lee opracował samodzielnie, czerpiąc z wielu źródeł. Ip Man nigdy nie przekazał mu pełnego systemu Wing Chun – co przyznawał sam Lee.

Jezus z Nazaretu: między Ewangelią a Hollywood

Jeśli transformacja Ip Mana zajęła dekady, to przemiana obrazu Jezusa Chrystusa trwa już dwa tysiąclecia. Współczesna kultura popularna, szczególnie upodobała sobie kreowanie Jezusa na modłę aktualnych ideologii – jako protohipisowskiego anarchistę, wczesnego socjalistę czy herolda bezkrytycznej tolerancji.

Film „Maria Magdalena” z 2018 roku stanowi kwintesencję tej tendencji. Jezus jawi się tam jako łagodny reformator społeczny, którego przesłanie sprowadza się do mglistego wezwania do miłości i akceptacji. Jego najwierniejszym apostołem okazuje się tytułowa Maria Magdalena, a apostołowie bandą ksenofobów. Tymczasem ewangeliczny Chrystus to postać o wiele bardziej złożona i zdecydowanie radykalna. Nie interesowała Go powierzchowna religijność współczesnego Mu społeczeństwa – oczekiwał czegoś więcej, bezgranicznej wiary „chodzącej po wodzie” i „wrzucającej góry do morza”. Jeśli ludność starożytnego Izraela nie była gotowa na to wyzwanie, to co powiedzieć o skrajnie indywidualistycznym społeczeństwie naszych czasów?

Chrystus Ewangelii kontra Chrystus Hollywood

Ewangeliści – niczym skrupulatni kronikarze – ukazują Jezusa, który mówi: „Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz” (Mt 10:34). Przyznajcie, nie są to słowa pacyfistycznego marzyciela, lecz kogoś, kto świadomie i pryncypialnie wprowadza podział.

Współczesne produkcje pomijają niewygodne fragmenty, jak choćby scenę oczyszczenia świątyni, gdzie Jezus „uczyniwszy sobie bicz ze sznurków, powyrzucał wszystkich ze świątyni” (J 2:15). Trudno pogodzić ten obraz z wizją łagodnego nauczyciela tolerancji – chyba że ma być to obraz walki z opresyjnym patriarchatem.

Ewangeliczny Jezus stawia twarde wymagania: „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje” (Mt 16:24). Nie ma tu mowy o powierzchownej akceptacji czy relatywizmie moralnym. Przeciwnie – Chrystus domaga się radykalnej przemiany życia i wyłącznego oddania. „Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie, a kto ze Mną nie gromadzi — rozprasza” (Mt 12:30).

Szczególnie uderzający jest kontrast w kwestii grzechu. Hollywood przedstawia Jezusa mówiącego do cudzołożnicy jedynie: „I Ja ciebie nie potępiam”. Pomija jednak kluczowe zakończenie: „Idź i nie grzesz więcej” (J 8:11). Miłosierdzie nie oznacza tu przyzwolenia, lecz wezwanie do nawrócenia – ale to przecież nie pasuje do układanki.

Anarchista czy Król?

Współczesna kultura chętnie maluje Jezusa jako buntownika przeciw wszelkim strukturom. Tymczasem On sam mówi: „oddajcie Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga” (Mt 22:21). Nie nawołuje do anarchii czy rewolucji, lecz do przemyślanego uporządkowania priorytetów.

Co więcej, Jezus wielokrotnie mówi o swoim królestwie, przyjmuje tytuł Mesjasza i Syna Bożego. Przed Piłatem oświadcza: „Tak, jestem królem” (J 18:37 BT). To nie rewolucjonista dążący do obalenia systemu, lecz monarchista ustanawiający własny – dodajmy, duchowy a nie polityczny – porządek.

Protosocjalista?

Popularna jest też wizja Jezusa jako protosocjalisty. To prawda, że Jego przesłanie posiada istotny wymiar społeczny. Owszem, wzywa bogatych do dzielenia się majątkiem, ale czyni to w kontekście osobistego nawrócenia, a nie systemowej redystrybucji. „Biada wam, bogaczom, bo odebraliście już pociechę waszą” (Łk 6:24) – to wezwanie do przemiany serca, nie manifest polityczny. Dodaje przy tym „Ubogich bowiem zawsze macie u siebie, ale mnie nie zawsze mieć będziecie” (Mt 26:11 UBG) – On jest na pierwszym miejscu, a społeczne wyzwania, na dalszym.

Przypowieść o talentach (Mt 25:14-30) pokazuje Jezusa akceptującego nierówności i nagradzającego przedsiębiorczość. Sługa, który zakopał talent, zostaje surowo ukarany. Trudno to pogodzić z wizją egalitarnego socjalisty.

Fabryka iluzji

Zarówno Ip Man, jak i Jezus Chrystus padli ofiarą tego samego mechanizmu – współczesna kultura przerabia historyczne postacie na własny użytek, dostosowując je do aktualnych potrzeb i oczekiwań. Rzeczywista osoba znika pod warstwami mitów, interpretacji i ideologicznych naleciałości.

Problem nie polega na samej reinterpretacji – ta jest naturalna i nieunikniona. Kłopot zaczyna się, gdy współczesne wizje całkowicie wypierają źródła. Gdy filmowy Ip Man staje się bardziej rzeczywisty niż historyczna postać. Gdy popkulturowy Jezus zastępuje tego z kart Ewangelii.

Paradoksalnie, im bardziej staramy się uczynić te postacie „przyjaznymi” i „aktualnymi”, tym bardziej pozbawiamy je tego, co czyniło je wyjątkowymi. Ip Man nie był interesujący dlatego, że był niepokonanym wojownikiem i orędownikiem zjednoczenia Chin, lecz dlatego, że był zwyczajnym człowiekiem w niezwyczajnych okolicznościach. Jezus nie fascynował dlatego, że głosił to, co ludzie chcieli usłyszeć, lecz dlatego, że mówił rzeczy trudne i wymagające. Dla przykładu Jan Ewangelista podaje: „wielu tedy spośród uczniów jego, usłyszawszy to, mówiło: Twarda to mowa, któż jej słuchać może?” (J 6:60)

Być może zamiast tworzyć kolejne wygładzone wersje, warto sięgnąć do źródeł. Odkryć Ip Mana, który bał się komunistów i z trudem wiązał koniec z końcem. Spotkać Jezusa z Nazaretu, który mówi: „Ogień przyszedłem rzucić na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął” (Łk 12:49). Bo przecież prawdziwe postacie historyczne są zawsze bardziej fascynujące niż ich popkulturowe karykatury.

Tu można by zakończyć, ale muszę dodać, że poznanie Jezusa sportretowanego przez Ewangelie, to coś więcej niż powrót do źródeł. To raczej sposób na nawiązanie relacji z osobą, która jak wierzę, zmartwychwstała i żyje. Nie chcę obcować z jakąś wyobrażoną postacią, ale żywym Bogiem, który objawił się w ludzkim ciele, doświadczając wszystkich tego konsekwencji – włącznie ze śmiercią. Tylko prawdziwy Jezus może być rozwiązaniem moich i nie tylko moich problemów i ograniczeń.

On powiedział: „w domu Ojca mego wiele jest mieszkań; gdyby było inaczej, byłbym wam powiedział. Idę przygotować wam miejsce. A jeśli pójdę i przygotuję wam miejsce, przyjdę znowu i wezmę was do siebie, abyście, gdzie Ja jestem, i wy byli” (J 14:2-3). Na to właśnie spotkanie czekam, i mam nadzieję poznać Go na tyle, na ile będzie to możliwe.

Krzysztof Radzimski

Scroll to top